Pływactwo polskie w roku 1936

iplywamy 09:56

Pływactwo polskie w roku 1936

 Pływactwo polskie w roku 1936

Pływactwo polskie w roku 1936

W rzędzie na Zachodzie lata olimpijskie upływają w sporcie pod znakiem szczególnie intensywnej pracy w obliczu Igrzysk. W naszym sporcie pływackim natomiast okres przedolimpijski zeszedł na zgadywaniu: pojedzie sztafeta do Berlina, czy nie pojedzie? Ponieważ większe szanse miała do ostatniej niemal chwili alternatywa druga, więc konsekwentnie w kierunku przygotowań przedolimpijskich nie robiono nic, pozostawiając je wyłącznie dobrej woli zawodników.

Na początku bieżącego roku podaliśmy na tym miejscu plan przygotowań pływackich do Igrzysk, taki, jakim chcielibyśmy go widzieć. Nie był to bynajmniej plan maksymalny, ,,na wyrost”, lecz program zupełnie realny możliwy do wykonania w granicach środków, jakimi dysponujemy. Niestety nie wykonano z niego ani jednego punktu. Tygodniowy pobyt w Andrychowie zawodników desygnowanych do reprezentacji nie może być uważany za przygotowania przedolimpijskie. Polski Związek Pływacki zawinił tu bezwzględnie małodusznością. Nie wierzył do ostatniej chwili w to, by zawodnicy nasi pojechali do Berlina, i ta niewiara ciążyła na całych tych „przygotowaniach”, których właściwie nie było. Wprawdzie Polski Komitet Olimpijski ponosi tu część winy, gdyż początkowo stawiał tak sprawę, iż istotnie mógł nawet w optymistach zabić wiarę w możliwości wyjazdu pływaków do Berlina, jednak w ostatniej chwili czy to „zmiękł”, czy to postąpił według z góry przybitej taktyki, dość że mimo nieosiągnięcia minimum olimpijskiego (nawet utargowanego) pływaków wysłał. Winą PZP był brak optymizmu doprowadzony tak daleko, że nawet miar na mundury olimpijskie nie pobrano od zawodników, dopóki nie było czarno na białym decyzji Komitetu, iż pływacy jadą do Berlina.

W tych warunkach przygotowania ograniczyły się do tego, co z własnej dobrej woli i w granicach swoich możliwości robili Szrajbman i Karliczek. Obaj ci optymiści pracowali „na wszelki wypadek” i osiągnęli na Berlin swą najwyższa formę. Natomiast Bocheński i Karpiński nie tylko nie robili nic, ale jakby się starali osiągnąć formę jak najgorszą. Barisch, który w zastępstwie Karpińskiego wskoczył do reprezentacji w ostatniej chwili, nie ponosi za brak przygotowań żadnej odpowiedzialności, bowiem do chwili mistrzostw w Ciechocinku nie świtała mu nawet ewentualność wyjazdu na Olimpiadę.

Jeżeli na przyszłość nic przyjmie się zasady, że przygotowywać się należy przed Igrzyskami w każdym razie, bez względu na szanse wyjazdu, — nie wyjdziemy nigdy z błędnego koła: nie będzie formy, dopóki nie będzie przygotowań, nie będzie zaś decyzji, ostatecznej, dopóki nie będzie formy. Trzeba pamiętać, że przecież jeżeli nawet wyjazd ostateczny nie dojdzie do skutku, toć przecież osiągnięta przez zawodników czołowych forma przyda się zawsze na użytek poza olimpijski, jak np. na mecze międzypaństwowe. Błędem taktycznym Komitetu Olimpijskiego było niewątpliwie wyznaczenie za surowego minimum olimpijskiego, od którego Komitet potem odstąpił.

Drugim błędem było zgłoszenie tylko sztafety. Jeżeli czwórka crawlerów była już w Berlinie, trzeba było trzech z nich zgłosić do 100 m. stylem dowolnym. Kosztów nie pociągało to żadnych, byłoby to zaś doskonałym podciągnięciem się zawodników przed sztafetą, a sądząc z osiąganych w Berlinie czasów, każdy z naszych sprinterów zajmowałby w swej serii miejsce w środku grupy. Niezgłoszenie było znów wynikiem małoduszności.

O ile pierwsza część roku, przedolimpijska, była przeprowadzona bardzo źle, o tyle Polski Związek Pływacki świetnie się spisał w okresie poolimpijskim. Sprowadzenie do Polski olimpijczyków amerykańskich (co zawdzięczamy w dużej mierze przebywającemu w Ameryce p. Waismanowi) miało skutki kapitalne. Start Amerykan był świetnym efektem propagandowym dla szerokich tłumów, był znakomitą lekcją dla zawodników, otworzył oczy niektórym „czynnikom miarodajnym”, a nade wszystko przekonał pesymistów, iż dobra impreza pływacka i u nas ściąga publiczność, nawet w zblazowanej Warszawie. Prawda, że start Amerykan połączono z meczem międzypaństwowym, który dostarcza zawsze większych emocji, niż starty indywidualne, ale fakt pozostaje faktem, że mimo kryzysowych cen biletów, nareszcie pobito w Warszawie rekord wpływu brutto z widowni, ustanowiony w okresie prosperity w r. 1929, osiągając kwotę ok. 10.000 złotych. Sprowadzenie Amerykan i urządzenie meczu z Austria okazało się impreza bez deficytową!

To właśnie było bodajże największą rewelacją sezonu. Okazało się, że trzeba tylko pewnej odwagi, śmiałości, rozmachu, a imprezy wielkie mogą się świetnie udać.

Mecz z Austrią, który miał być rewanżem za porażkę wiedeńską, poniesioną ubiegłej zimy, przyniósł nam przegraną jeszcze poważniejszą. Mimo że walczyliśmy jak równi z równymi, punktowo wypadliśmy fatalnie (64 1 : 38 1/2). Lecz i na ile tego ciemnego obrazu mamy znów jasny punkt: piłka wodna. I tu jeszcze raz okazało się, że zawinił brak optymizmu i wiary we własne siły. Mecz water-polo z Anglią uznano z góry za przegrany i nie godzien przygotowań. Były nawet tendencje nie wstawiania Karliczka do drużyny, która „i tak przegra”, nie postarano się o neutralnego sędziego, zgodzono się zbyt pochopnie na sędziego Austriaka. Nie urządzono żadnego obozu, nie myślano nawet o trenerze, nie przychodziły nikomu do głowy mecze próbne. I co się okazało: drużyna nasza grała z Austrią (VI-tą na Olimpiadzie) dwa mecze czyli cztery połówki, których kolejne wyniki brzmiały 5:0, 0:0, 2:0 i 1:0. Jak widać, więc w pierwszym zetknięciu przeciwnik nas przygniótł. Wystarczyło jednak 7 1/2 minuty gry, by nasza drużyna otrząsnęła się na tyle skutecznie, iż nie straciła ani jednej więcej bramki do końca meczu. Drugiego dnia wynik oficjalny był 3 : 0, ale przecież jedną bramkę uznał sędzia austriacki z wyraźnego spalonego, dokazując podczas całej gry cudów tendencyjności. Jak wyglądałyby więc nasze mecze, gdyby drużyna odbyła obóz, gdyby grała przedtem kilka raz z zespołami zagranicznymi, gdyby sędzia był neutralny i gdyby naszym graczom nie wmawiano z góry zawsze i nieodwołalnie, że muszą przegrać, że nie warto nawet marzyć o wygranej, że nie warto się przygotowywać.

Mecz z Austrią, a ściślej mówiąc przebieg pierwszej i drugiej gry ich porównanie, wskazują, że nasza piłka wodna dorosła do tego, by walczyć z dobrymi drużynami zagranicznymi. Nie mamy jeszcze zespołów klubowych, które by mogły śmiało wypuszczać się na tournee zagraniczne, ale zespół reprezentacyjny jest na wysokości zadania. Oczywiście jeden mecz na rok do podniesienia poziomu nie przyczyni się. Nie ulega wątpliwości, że gdyby Polska poszła za przykładem Urugwaju, Stanów Zjednoczonych, Japonii, Szwajcarii, Irlandii, Islandii i Malty i przysłała swą drużynę waterpolową do Berlina, jeden ten turniej dałby więcej dla podniesienia naszej klasy gry, aniżeli trzyletnie przygotowania w dotychczasowym tempie.

Piłkę wodną musimy teraz postawić na czele naszego programu. Jeżeli w tych fatalnych warunkach, w jakich znajduje się ona obecnie (bez trenerów, bez możliwości odbywania meczów zimą), na tyle się podniosła – zasługuje już chyba na to, żeby przestać ją traktować jako ubogiego krewnego sportu pływackiego. Pamiętajmy przecież, że ten ubogi krewny na Węgrzech, w Anglii, Belgii, Francji stanowi główną atrakcję zawodów pływackich, które na piłce wodnej opierają swą dochodowość.

Rok 1936 minął pod znakiem braku wielkich gwiazd. W tym roku rewelacji nie było. Dawidowiczówna, która znacznie posunęła się naprzód i ma szanse wyrosnąć na sprinterkę o klasie europejskiej, nie jest zdobyczą r. 1936. Heidrich, rewelacja roku poprzedniego, w roku bieżącym sprawił wyraźny zawód tym, którzy nań liczyli. Stara gwardia — Karliczek, Szrajbman, Morawska, Krotochwilówna, Jarkuliszówna góruje jeszcze bezkonkurencyjnie nad wszystkimi. Bocheński spełnia doniosłą misję pedagogiczną, pokazując jak należy najskuteczniej działać, by zmarnować wielki talent, ale całe to towarzystwo, choć osiąga jeszcze chwilami rekordową formę, nie jest przyszłością naszego pływactwa, budować na nich nic nie można.

A nowy narybek do starych jeszcze nie dorósł. Przeżywamy niewątpliwy okres kryzysu, okres w którym starzy schodzą z widowni, a nowych jeszcze nie ma. Kryzys ten jest naturalnym skutkiem stosowanej przez parę ostatnich lat wadliwej polityki. Przez szereg lat czynniki decydujące o losach pływactwa walczyły z tzw. nagrodomanią; zwalczały spotkania międzypaństwowe, zwalczały wyjazdy zagraniczne, ba nawet przyjazdy obcych pływaków do Polski. Prowadzono politykę zniechęcenia zawodników do wysiłku. Ci, którzy wyrośli przed okresem zniechęcenia, bądź pozostali siłą inercji u szczytu formy, bądź dali spokój wysiłkom, jak np. Bocheński. Młodzi zaś nie przyszli.

Odzywają się jeszcze głosy, by zaniechać spotkań międzynarodowych, dopóki nie wyhodujemy sobie narybku. Tych, którzy tak mówią należałoby dyskwalifikować jako najgorszych szkodników Jeżeli państwa wojujące rozstrzeliwują defetystów, to związki sportowe, które powinny byt stale na stopie wojennej w sensie zawodniczym powinny być równie skutecznie tępić swoich defetystów. Jeżeli zaniechamy kontaktu z zagranicą, dlatego że chwilowo brak nam dobrych zawodników, to możemy być pewni, że stan chwilowy przejdzie w chroniczny. Przykład polskiej hippiki powinien być dostatecznie pouczający. Hippika otrzęsła się jednak już z psychozy, i startuje zagranicą bez względu na szanse wygrania Weźmy z niej przykład, i tępmy psychozę prestiżową, która rozwój sportu pływackiego zatrzymała, jak dotąd, na parę lat.

Sem.

Sport Wodny nr 22, Grudzień 1936r

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

19 + dziewiętnaście =