Rajd pływacki Świder – Warszawa 1932r

iplywamy 08:54

Rajd pływacki Świder – Warszawa 1932r

Rajd pływacki Świder – Warszawa 1932r

Piękna pogoda spowodowała, iż w niedzielę dnia 10 lipca r. b. na wszelkich plażach i kąpieliskach panował tłok, tak, iż nawet o t. zw. świeżem powietrzu nie mogło być mowy.

Korzystając z dnia świątecznego, wiele osób kajakami i różnego rodzaju łodziami udawało się poza miasto nad brzegi Wisły, gdzie spotkać można było nawet całe rodziny, zaopatrzone w prowjanty, a nawet i przyrządy do przygotowania skromnych potraw przy ognisku.

Nic też dziwnego, iż osoby pragnące zaczerpnięcia świeżego powietrza, a szczególnie pływacy, mający możność z powodu ciepłej wody, wykonania długiego spływu, starali się możliwie daleko wysunąć od granic miasta.

Jeden z pływaków AZS., p. Moritz, przekroczył tę granicę, spływając do Warszawy z okolic Falenicy, ustanawiając pewnego rodzaju rekord dystansu, o ile chodzi o odległość, licząc od Warszawy w górę Wisły.

Chcąc wykorzystać wyjątkowo korzystne pogody grono osób – pływaków powzięło zamiar dokonania dalszego spłynięcia Wisłą do Warszawy. Jako start uznano rzeczkę Świder, położoną ok. 25 klm. od miasta.

Wykonanie takiej wycieczki pływackiej natrafiło na wiele trudności natury technicznej, należało bowiem dostać się na miejsce startu kolejką, jadąc godzinę i następnie maszerując kilka kilometrów, przyczem zasadniczą kwestją była sprawa ubrania, które należało jakoś sprowadzić do podstawy operacyjnej w Warszawie.

Jako alternatywę należało rozpatrzeć możliwość jazdy w górę rzeki łodzią motorową, co przedstawiało sporo korzyści, jednakże była to impreza względnie kosztowna, tak iż z powodu dnia świątecznego i braku odpowiedniej ilości dobrych motorówek trzeba było niestety zrezygnować i z tego środka lokomocji.

Jakkolwiek 25 klm. spacer w górę rzeki był brany również pod uwagę, to jednak byłaby to jedynie ostateczność, której należało uniknąć.

Po rozpatrzeniu sprawy ostatecznie musiano zrezygnować z wykonania tej dłuższej wycieczki pływackiej i ograniczyć się jedynie do tradycyjnego już spływu z Wilanowa.

O godz. 9-ej wyruszono z zapasami żywności po prawym brzegu w górę Wisły, by wkrótce ze względów na skrócenie drogi przeprawić się w okolicach stacji pomp na lewy brzeg, przyczem z pełnym szacunkiem traktowano sprawę żywności, którą starannie pielęgnowano w ręku, wzniesioną do góry ponad wodę przy przepływaniu Wisły.

Marsz do Wilanowa odbywał się normalnie, po drodze spotykano masę osób, zarówno na piechotę, w kajakach, łodziach mniej lub więcej sportowych, żaglówkach, jachtach i motorówkach. Od czasu do czasu rozłożone obozowiska rodzinne z namiotami świadczyły, iż idea opuszczenia domu na święta staje się popularną.

W samym Wilanowie ze względu na miejscowość i schronisko W. T. W. ruch wzmożony.

Postanowiono spożyć część zapasów, co uczyniono z dobrym apetytem, wkrótce wyłoniła się kwestja picia, ostatecznie jednak ze względu na projektowane już wkrótce rozpoczęcie spływu sprawa nie przedstawiała się źle.

Po krótkim odpoczynku udano się w dalszą drogę w górę rzeki, zdawałoby się z szczerym zamiarem jak najszybszego powrotu wodą. Jednakże chęć pobicia „rekordu” o którym wspomnieliśmy zmusiła nas do dalszego maszerowania, po którem nastąpiło spożycie reszty zapasów, z pozostawieniem jedynie tabliczki czekolady na chwilę przed startem, który już wkrótce miał nastąpić.

Dość długi spacer, operacja słoneczna, spowodowały pragnienie i przypomniały nam, iż niestety, mając skromne zamiary, nie zaopatrzyliśmy się w gotówkę, bez której jednak nie mogą „golasi” nabyć nic do picia w dość gęsto położonych osiedlach i „kawiarniach”.

W pewnej chwili powstała nawet idea handlu zamiennego, mianowicie chcieliśmy nasz skarb czekoladowy wymienić na kwas, lemonjadę, w ogóle płyny. Propozycja tej tranzakcji spotkała się w miejscowych sferach kupieckich z uśmiechem i tranzakcja do skutku nie doszła.

Ostrożność i obserwacja czystości doprowadziły nas wkrótce do wniosku, iż korzystać z wody studziennej i naczyń w osiedlach nie należy.

Potrzeba jest jednak potrzebą wynalazku, będąc w pobliżu majestatycznej Wisły i nie móc się napić, to przykre. Zainstalowano więc wkrótce filtry szybkobieżne w postaci posiadanych na głowach czepków klubowych. W wyniku pragnienie zostało zaspokojone.

Zdawało się, iż już za chwilę rozpoczniemy powrót, jednak przed rozpoczęciem powrotu skusiło nas poinformować się zarówno sportsmenów jak i osób miejscowych o tym wymarzonym Świdrze. Odpowiedź brzmiała: dobrych 5 klm. w prostej linji, lub za temi dużemi drzewami i tym piaskiem!

A więc tak bliscy celu! Czy mamy się cofnąć! Naprzód więc!

Nowa energja napłynęła, przyśpieszamy kroku, kilometry zaczynają ubywać, lecz do celu jeszcze ciągle daleko…

Informujemy się znów. Odpowiedź brzmi: o już niedaleko, tylko trzeba przejść po tych piachach, około 2 klm., później przeprawić się na prawy brzeg, a tam to już niedaleko…

Ten spacerek po piasku, w słońcu, daje się dobrze odczuć, lecz widziane z daleka drzewa celu, dodają nam sił i otuchy.

Przeprawa przez Wisłę, nie szeroką zresztą, lecz o szybkim prądzie, to fraszka. Następuje znów marsz po wzgórzach piasku, parę dodatkowych złudzeń i nareszcie u celu, nad brzegiem majestatycznie toczących się wód rzeki Świdra.

Po krótkim odpoczynku i wydaniu okrzyku, wieńczącego nasz sukces, bierzemy w posiadanie rzekę, zanurzając nasze nogi, niestety do kolan tylko w tej historycznej dla nas wodzie.

Po stworzeniu sobie grona ewentualnych świadków, zaczynamy myśleć o powrocie do Warszawy, oddalonej rzeką o 25 klm. Zdajemy sobie potrosze sprawę z oczekujących nas trudności, lecz oszołomieni sukcesem osiągniętym pełni jesteśmy optymizmu.

Wkraczamy więc uroczyście w wody Wisły, która toczy się niestety dość leniwie.

Początek upływa w nastroju doskonałym, pierwszych kilka kilometrów, względnie prostej drogi i dość głębokiej wody przepływamy szybko. Następuje środkowa część podróży, pełna przykrych trudności, woda rozlewa się szeroko, tracąc głębokość, płynąc musimy z trudnością wytyczać sobie kierunek przy pomocy ustawionych białych i czerwonych oznaczeń. Czas leci, kilometry ubywają powolnie. Nadomiar woda przerzuca się z jednego brzegu na drugi, tak, iż zyskując skromnych paręset metrów w kierunku celu, nadrabiamy kilkakrotnie więcej.

Jako podnietę używamy Wilanowa, który oddalony jest już tylko o 9 klm. od naszego celu ostatecznego. Niestety ten oczekiwany zbliża się powoli, nurt staje się coraz trudniejszy, a żaglówki i łodzie, coraz to częściej spotykane i sympatyzujące z nami, zaczynają też czasami utrudniać spływ.

Nareszcie widzimy upragnione drzewa Wilanowa, a więc 2/3 drogi odbyliśmy!

Niestety trudności rosną. Należy wyszukiwać starannie nurt, omijać liczne łodzie.

Na pewnym zakręcie natrafiamy na dość silny wir, ręce tracą opór, zapadamy pod wodę, po zmianie stylu pływania mijamy szybko to przykre miejsce.

Oczy, będące długi czas w niezupełnie czystej wodzie, (w dodatku płyniemy stale pod słońce) zaczynają dokuczać.

Najwięcej jednak daje się odczuwać głód, skromne zapasy, jakkolwiek z solidnych surowców, okazały się niewystarczającemi.

Wzajemnie dodając sobie otuchy, że już tylko 7, 6, 5, 4 i t. d. kilometrów, płyniemy dalej, ciągle zmieniając style dla urozmaicenia i w celu uniknięcia kurczu w łydkach, które są już dość sforsowane i zaczynają z lekka dawać znać o sobie.

Ilość łodzi różnego rodzaju ciągle wzrasta, płyniemy więc ostrożnie. Końcowe kilometry dłużą się, zaczyna się zachód słońca, zmęczenie, a szczególnie głód dają się coraz to mocniej odczuwać.

Pocieszamy się jedynie, że teren dobrze nam znany, cel już niedaleki.

Nareszcie w mroku już widzimy naszą podstawę operacyjną, szkołę pływania B-ci Kozłowskich.

Zdwajamy wysiłki, jeszcze tylko paręset metrów, co to znaczy wobec przebytej przestrzeni!

Należy jednak być na należytym poziomie, płyniemy więc stylowo — crawlem i zdobywamy się nawet na mały finisz honorowy i jednocześnie dotykamy schodków!

A więc jesteśmy u celu!

Spotyka nas serdecznie grono osób, oczekujących z zaniepokojeniem naszego powrotu, który miał przecież nastąpić z Wilanowa o godz. 2 pp. Skoro zaś wyruszyliśmy dopiero o 3-ej z Świdra, nic dziwnego, że wywołało to zaniepokojenie.

Jakkolwiek przebyta droga nastręczyła nam sporo trudności, dała jednak wiele miłych i oryginalnych wrażeń.

Niech więc tych skromnych parę słów będzie zachętą dla naszych następców, niech biją nasz „rekord” a w przyszłości, wzbogaceni już w doświadczenie nabyte, postaramy się odwzajemnić. — Płynęli: Z. Gillewicz i W. Tratt, członkowie Kl. sport. „Delfin”.

Sport Wodny, Nr 9, lipiec 1932r.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

14 + 20 =