Sprawa odpowiedniego trenera zagranicznego dla naszych pływaków od lat wielu jest niemal niemożliwa do rozwiązania. Co jakiś czas dochodzimy do wniosku, że trener taki jest niezbędny, i po każdym pobycie obcego nauczyciela robimy sobie obliczenie kosztów i korzyści, nieodwołalnie dochodząc do melancholijnej konkluzji, ze albo pieniądze były całkowicie wyrzucone, albo przynajmniej otrzymane korzyści grubo przepłaciliśmy.
Na dobra sprawę jeden tylko z naszych dotychczasowych trenerów opłacił nam się w 100%; był nim Martial van Schelle w roku 1923. Ponieważ wówczas nie umieliśmy literalnie nic, crawla przed nim nie widzieliśmy na oczy, Więc nawet krótki jego pobyt w Polsce okazał się zbawienny Van Schelle otworzył nam oczy, nauczył nas jak się uczyć, od jego pobytu w Polsce datuje się właściwie rozwój naszego sportu pływackiego. Przed nim chodziliśmy po omacku, i pod względem pływania sportowego byliśmy niemowlętami.
Fala sceptycyzm a co do wartości trenerów zagranicznych ogarnęła nas po roku 1929, kiedy to mieliśmy u nas cały zastęp niezwykle kosztownych instruktorów zagranicznych (Niemców, Węgrów, Szwedów), z których jedni okazali się mierni, inni wręcz skandaliczni, a wszyscy bardzo wysoko płatni. Uznaliśmy wtedy, że niejeden nasz krajowy domorosły instruktor umie więcej od miernot cudzoziemskich, a kosztuje nieporównanie mniej.
Pogląd ten był słuszny, jeżeli chodzi o trenerów marnych. Co innego jednak trenerzy wysokiej klasy, w rodzaju amerykańskich „coachów”.
Musimy zdać sobie sprawę, że nasze siły domorosłe jeszcze nam nie wystarczają, jeżeli chodź, o doprowadzanie zawodników do wysokiego poziomu europejskiego. Ma my już od szeregu lat w Polsce sporo pływalni krytych, mamy wielu zawodników utalentowanych, mamy sporo pływaków bardzo sumiennych i ambitnych, a jakoś mimo wszystko Europy dogonić nie możemy (nie mówiąc już o Ameryce i Azji). A wystarczy spojrzeć na naszych rodaków za oceanem: Fick, Chrostowski należą do światowej ekstra klasy, a obok nich jest w Ameryce szereg pływaków polskich w szerokim, świecie nieznanych, którzy jednak znacznie przewyższają naszych mistrzów. Nie bez znaczenia jest okoliczność, że nawet Bocheński do najlepszych wyników doszedł nie w Polsce, lecz w Belgji.
Niewątpliwie nie powietrze amerykańskie ma tu wpływ decydujący, lecz trenerzy. Jeżeli np. wyniki Japończyków możnaby przypisywać specyficznym właściwościom fizycznej budowy ich rasy, o tyle wyniki Amerykan są bezsprzecznie zasługą ich trenerów. Przecież w Ameryce dochodzą do wyników zawodnicy wszystkich możliwych ras i narodowości. Po plejadzie Hawajczyków z braćmi Kahanamoku na czele, triumfy odnosili Weissmuller, Austrjak z pochodzenia, Polacy Fick i Chrostowski, Metys Spence, Ukrainiec Kojąc, Rosjanie Galicyn i Osipowitch, mistrzyni VIII-ej Olimpiady, dalej szereg czystych Anglo Sasów, Egipcjanin Simaika, wreszcie Niemcy z pochodzenia – Ederle i Laufer, Francuz z pochodzenia Desjardins i dziesiątki innych. Okazuje się, że właściwości rasowe czy narodowościowe nie grają tu wielkiej roli, wszyscy są dla trenerów amerykańskich jednakowo dobrzy.
Nie ulega wątpliwości, że taki „coach” zrobiłby w Polsce swoje. Nie potrzeba nam wielkich sław trenerskich w rodzaju Bachracha, de Handleya czy skoczka Brandstena.
Przeciętny dobry trener klubowy z Nowego Świata niewątpliwie uczyniłby to czego my sami zrobić nie możemy.
Doprowadziliśmy naszych zawodników własnemi (krajowemi i europejskiemi) siłami do progów klasy międzynarodowej, ale progów tych ani rusz sami przekroczyć nie możemy. Trzeba nas przez tę zaczarowaną linję raz za rękę przeprowadzić.
Czy niema w Europie trenerów tej samej klasy? Są niewątpliwie. Węgry, Niemcy, Holandja, Szwecja, Francja, Anglja mają niektóre jednostki wybitne. Ale trenerów wielkiej klasy jest w krajach europejskich tak mało, że dla nas są oni nieosiągalni, zwłaszcza, ze chcielibyśmy zawsze ich mieć w okresie wzmożonego popytu, to jest przed Olimpjadą. Żadne państwo swoich najlepszych trenerów nam nie odda, nawet nam ich nie wskaże, a jeżelibyśmy ich odszukali, nie stać nas na to, by zapłacić więcej i wbrew właściwym związkom ściągnąć któregoś z tych asów do Polski.
Dlatego mieliśmy zawsze dotąd w Polsce tylko trenerów miernych lub słabych. Nie mieliśmy nigdy znakomitości: europejskich nie chcą nam oddać, na amerykańskich nas me stać.
Z angażowaniem trenerów zagranicznych trzeba być przytem niesłychanie ostrożnym. Związki zagraniczne często wychwalają swoich kandydatów poto tylko, by bezrobotnemu rodakowi, który w kraju jest niepotrzebny, dać posadę zagranicą. Z angażowaniem Amerykanina trzeba być jeszcze ostrożniejszym, jeżeli się zważy na ogromne koszty podróży.
Warunki finansowe jednak zmieniają się na nasz? korzyść: podróż z Ameryki do Polski jest coraz tańsza, dolar spadł, a wobec bezrobocia w Ameryce niewątpliwie apetyty pp. kandydatów będą też skromniejsze. To też zapewne koszt trenera amerykańskiego będzie dziś wynosił jakie 40 do 60% tego, co kosztowałoby to przed 5 — 6 laty. Dziś już przeto trener amerykański nie powinien być mrzonką.
Drugą, obok małych kwalifikacyj trenerów, przyczyną niewielkiego pożytku z ich pracy było to, że każdy z nich pracował zawsze za krótko. Kilka tygodni czy nawet 2 — 3 miesiące pracy trenera nie mogą dać rezultatu. Na to, żeby trener dał pożądane wyniki trzeba co najmniej ro¬ku. Krótkotrwałe obozy (z reguły parotygodniowe) z trenerem zagranicznym dają rezultat mierny, nie odpowiadający wyłożonym kosztom. Nim trener bowiem zapozna się ze swoimi pupilami, nim przyswoją sobie oni jego metodę pracy —- widać już koniec obozu.
Trzecią przyczyną niepowodzenia dotychczasowych trenerów zagranicznych było jeszcze to, że w większości wypadków byli to trenerzy związkowi, dla których zbierało się tylko elitę zawodników z różnych klubów. Czyniono tak dlatego, że byli oni finansowani z funduszów przeważnie państwowych, za pośrednictwem Związku, który nie mógł faworyzować żadnego z klubów. Rezultat był taki, że trener mógł pracować tylko nad tymi zawodnikami, których mu dano, nie mógł zaś sam wyszukiwać sobie nowych talentów.
Trener może pracować naprawdę pożytecznie tylko dla jednego klubu, w którym jest wyłącznym panem treningu, i jeżeli jest obdarzony pełną władzą w stosunku do zawodników. Władzę tę zapewnić mu może kierownictwo tylko wtedy, gdy trener posiada sam dosyć autorytetu. Jeżeli tre¬ner jest na usługach Związku, i pracuje dla wielu klubów, rezultat jest zazwyczaj taki, że zawodnicy są częściowo pod jego wpływem, częściowo zaś pod wpływem trenera lub kierownika klubowego. Takie rozdwojenie może dać tylko jak- najgorsze następstwa.
Reasumując wszystkie te wywody dojść trzeba do wniosku, że 1) bez dobrego trenera zagranicznego (najlepiej amerykańskiego) nie posuniemy się już wydatnie naprzód w pływaniu, a zwłaszcza w skokach, skoro od szeregu lat utknęliśmy na martwym punkcie; 2) trener musi być zaangażowany na rok, w ostateczności na pół roku do 8 miesięcy; 3) trener nie może być objazdowy; 4) trener musi obsługiwać zawodników jednego, dwuch, najwyżej trzech klubów, oczywiście pracujących na jednej pływalni, i musi być wyłącznym i bezapelacyjnym kierownikiem treningu. Do trwałych wyników dojdziemy tylko wówczas, gdy wszystkie większe kluby będą miały stałych, na lata angażowanych trenerów.
Oczywiście nie będziemy potrzebowali wiecznie być na łasce Amerykan. Dobry trener amerykański po dłuższym pobycie w Polsce niewątpliwie wyrobi sobie godnych uczniów. Ale na to nie wystarczy kurs parotygodniowy. Metody pracy takiego mistrza przyswoić sobie można w najlepszym razie po długich miesiącach obserwacji.
Niewątpliwie najbardziej celowem byłoby wyszukać jakiego wybitnie zdolnego i sumiennego kandydata krajowego, wyjednać dlań stypendjum i wysyłać go kolejno do krajów o najwyższym poziomie sportu pływackiego na dłuższe pobyty, a więc na Węgry, do Niemiec, Holandji i ewentualnie Ameryki.
Jeżeli chodzi o okres przedolimpijski, to oczywiście sprowadzony w najbliższej przyszłości dobry trener zagraniczny, któryby się poświęcił paru ewentualnym kandydatom, mógłby jeszcze do sierpnia zdziałać bardzo wiele.
Wszystkie te recepty mają jedną wspólną słabą stronę: są kosztowne. Musimy jednak pogodzić się z pewnikiem, który sfery sportowe uznają oddawna, ale którego nie chcą uznać „czynniki miarodajne”: bez pieniędzy nikt w sporcie wielkich wyników nie osiągnie. Przykłady innych krajów wykazują dobitnie, iż poziom sportu w każdem państwie jest niejako funkcją jego zamożności.
Tadeusz Semadeni
Sport Wodny, Nr 2, luty 1936r
Ostatnie komentarze
Arkovski
max
Klient
Ewa
Basia
Mariola